Magiczna moc talizmanu

Magiczna moc talizmanu
 

Piękne lata dziewięćdziesiąte...

Na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia (Boże, jak to brzmi!) każdy chwytał swoją szansę. Można powiedzieć, że czas sprzyjał odważnym, ale też takim, którzy patrzą na życie realnie, wiedzą co się opłaca, z czym lepiej nie zaczynać, a co warto zostawić z tyłu. W sensie ekonomicznym oczywiście, ale dziś myślę, że wtedy każdy z nas, niezależnie od wyznania czy wykształcenia, musiał złapać swoją własną filozofię życia. Nagle wszystko, w co – w sensie idelogicznym – wierzyli nasi rodzice czy dziadkowie okazało się funta kłaków warte, bo przyszło nowe.

Odkładane do skarpety pieniądze na trudne czasy – po dewaluacji – skurczyły się do śmiesznych cyfr, a książeczki mieszkaniowe nadawały się tylko do podpałki. Jednym słowem, przyszło nowe, a wraz nim konieczność poskładania na nowo nie tylko niektórych życiorysów, ale też własnych przekonań. Na szczęście dla nas byliśmy młodzi. Było nam o niebo łatwiej niż pokoleniu pięćdziesięciolatków i po prostu płynęliśmy z nurtem. Czyli: w przypadku mojej rodziny (czytaj 24 latków, świeżo po studiach filologicznych, po których mogliś klepać biedę jako nauczyciele w sąsiedniej wsi) zajęliśmy się handlem.

Przyszły nowe czasy!

W miasteczku z którego pochodzimy wszyscy nagle zaczęli szyć buty, my również całe koszyczkowe z wesela zainwestowaliśmy w sprzęt i – po krótkim przeszkoleniu – weszliśmy w biznes. W tamtych czasach szło wszystko – naród był głodny, łykał każdą błyskotkę, bluzki z kolorowymi nadrukami, tandetne buty na koturnie. Początkowo szyliśmy dla sąsiada, który miał szczęki na Stadionie Dziesięciolecia, potem odłączyliśmy się, zatrudniliśmy teściów (też po studiach, tyle że niepopularnej wtedy rusycystyce i ekonomii politycznej), a sami o świcie ruszaliśmy na handel. Śmieliśmy się, że cholewkarze z naszego miasta mieli swój własny sektor, bo faktycznie mieliśmy szczęki, a potem budy niedaleko siebie. I wszystko byłoby O.K gdyby nie… pech.

Pechowy pomarańczowy bus

Rodzice żony zrealizowali talon na fiata, sprzedali go i oddali nam kasę, za którą kupiliśmy zdezelowanego busa. Był pomarańczowy i w latach swojej świetności musiał robić furorę na szosach NRD. Na początku lat 90tych, niestety, wyróżniał się na niekorzyść. Tabuny policjantów, którzy obstawiały Stadion (a przy okazji chciały co nieco zarobić) upatrzyły sobie właśnie naszą „pomarańczkę“. Inni kierowcy byli jednakowo nieostrożni, albo zbyt słabo zorientowani albo po prostu mieli pecha, ale stróże prawa wybierali właśnie nas. Nie było miesiąca w którym nie zapłacilibyśmy mandatu, co odbijało się niekorzystnie na naszym budżecie. – Siła wyższa – mówiła moja żona. – Padło na nas, ale w przyszłym miesiącu powinno być lepiej – pocieszałem się, ale nie było lepiej i cała sytuacja przypominała historie z popularnego w tamtych latach tygodnika z opowieściami nie z tej ziemi.

Powoli wpadaliśmy w desperację, bo przecież – jak głosił popularny w tamtych latach slogan – wzięliśmy sprawy we własne ręce, ale coś nam je z tych rąk wytrącało. – Mandaty sypały się jeden za drugim. Strach było wyjeżdzać z domu. Słuchaj, a może wybierzecie się do wróżki? – zaproponowała w pewnym momencie teściowa. – Sąsiad był, też z pechem, tyle że w życiu osobistym. Dostał talizman i wszystko zaczęło układać się po jego myśli. W pierwszej chwili spojrzeliśmy na nią jak na wariatkę (zawsze stąpała twardo po ziemi), potem pomyśleliśmy: czasy są zwariowane więc czemu nie? Zaszkodzić nie zaszkodzi, spróbować można, najwyżej będziemy opowiadać o tym w formie anegdoty.

Śmieszny talizman

Zadzwoniliśmy, okazało się, że możemy się spotkać na Stadionie gdzie mąż Anny miał wtedy jakieś biznesy. Usiedliśmy przy kawie serwowanej przez jednego z pierwszych, działających w handlu Wietnamczyków, pogadaliśmy. Po kilku dniach dostaliśmy od Anki (szybko przeszliśmy na ty) niepozorny koralik. Wyglądał jak zagubiony fragment biżuterii i w niczym nie przypominał obdarzonych cudowną mocą talizmanów. – Powinien wisieć w busie na lusterku, najlepiej na bawełnianej, białej nitce. Będzie działał przez pół roku – powiedziała. Zrobiliśmy wszystko o co nas prosiła, znaleźliśmy nitkę, powiesiliśmy tam gdzie trzeba... Dławiliśmy się przy tym śmiechem, żartowaliśmy – żeby nie było, że wierzymy w te czary mary – ale w głębi duszy mieliśmy nadzieję, że talizman zadziała.

Nazajutrz, jak zwykle wstaliśmy ciut za późno (o 3.20 a nie jak powinniśmy o 3.00) i już na starcie czuliśmy się spóźnieni. Niestety – biję się w piersi, ale muszę to przyznać – przy wjeździe do Warszawy złamałem kilka przepisów. I wyjechałem wprost po suszarkę pana władzy. Który – ku mojemu zdumieniu – zdawał się nas nie widzieć! Pomyślałem: przypadek. Ale, następnego dnia znów popełniłem kilka małych, motoryzacyjnych grzechów i znów nikt nie kazał mi za nie odpokutować. Kiedy po miesiącu pech zniknął pomyślałem, że to nie może być przypadek. Nasza pomarańczka przestała działać na policjantów jak płachta na byka! Stalismy się niewidoczni dla stróżów prawa. Talizman cudownie działał nie przez pół, ale przez cały rok, a ja do dziś nie wiem, czy faktycznie – dzięki niemu – staliśmy się niewidzialni dla stróżów prawa, czy po prostu nauczyliśmy się lepiej jeździć?


Twoja dobra wróżka, tarocistka, tłumacz snów
Anna Kempisty

 
Ta strona korzysta z plików Cookie zgodnie z ustawieniami Twojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w zakładce Polityka prywatności